pamiętam ten dziwny dzień. może nie w całości, bo jednak mam swoje lata, ale trudno zapomnieć o takiej sytuacji.
w dzieciństwie zawsze bawiliśmy się w chowanego w tym samym miejscu. blok piąty, bo tam był punkt wyjścia, w którym liczyło się z kawałkiem adrenaliny do 100, czasem do 50. w naszym nawyku było to, że chowaliśmy się grupowo. tym razem biegłam za Pawłem. przed klatką schodową znajdowała się prawie najlepsza kryjówka, bo szwendało się tam dużo ludzi. z jednym, prawie niewidocznym błędem. wystająca studzienka. w zwierzęcym tępie by tylko znaleźć jakieś dobre miejsce biegliśmy z Pawłem przed siebie, gdy nagle potknęłam się o wystający punkt. w pierwszej chwili nie mogłam się ruszać, nic, kompletnie. jęczałam, krzyczałam, a łzy napływały mi do oczu. ale Paweł jak to robią najlepsi przyjaciele zaczął śmiać się w niebogłosy, a ja z takim samym uśmieszkiem rozpaczałam nad kałużą krwi lejącej się właśnie z mojego kolana. powiedziałam, że nie daję rady się ruszyć, co dopiero wstać. właściwie, to nawet teraz pisząc o tym, bolą mnie nogi.
więc Paweł pobiegł po moją mamę, która zaniosła mnie do domu i opatrzyła mi kolano. ten nieszczęsny ułamek ciała, który brutalnie zniszczył naszą zabawę. tak, piszę brutalnie, bo przecież w wieku kilku lat to rozrywka jest dla Ciebie najważniejsza.
w efekcie moje kolano było całkowicie obite, rozwalone, ale czym byłby sens młodości życia, gdybym po kilkunastu minutach nie wróciła do gry? właśnie.